wtorek, 22 września 2015

Jestem Psem...czasem brzmi dumniej niż "człowiek"...



Pies...
"...Jestem psem, wiecie? Mam teraz chwilkę, bo czekam u weterynarza na zabieg, więc coś wam opowiem, dobra?
Dużo jest w życiu zła, a przekonałem się o tym wielokrotnie oglądając telewizję z moją rodziną czyli z Mamą Tatą i małą Zosią. Widziałem te wszystkie okropieństwa, które ludzie sami sobie robili i nie mogłem tego pojąć, jednak jestem tylko psem więc nie muszę wszystkiego rozumieć. W związku z całym złem, które mogłem obejrzeć chciałem podzielić się z wami moją historią bo jest optymistyczna i z pewnością poprawi wam humor, a skoro ten wariat zna język psi i chce to pisać to czytajcie.
Na wstępie, powiem krótko, że do rodziny Mamy, Taty i małej Zosi trafiłem kilka miesięcy temu. Od razu ich pokochałem. Pamiętam, że w dniu kiedy się u nich pojawiłem, ciągnięciu za uszy, głaskaniu i drapaniu po brzuchu nie było końca. Nawet, kiedy w ferworze zabawy, rozpędzony nie mogłem zahamować na śliskiej podłodze i przewróciłem wielkie iglaste drzewo, które z jakiegoś powodu znalazło się wtedy w domu, to i tak wszyscy deklarowali, że mnie kochają, a ja już wtedy wiedziałem, że będę kochał tę rodzinę całym moim psim sercem i tak zostało do dzisiaj.
Jasne, że nie było idealnie, bo pierwszych kilka miesięcy musiałem się sporo nauczyć w kwestii załatwiania się, nienadgryzania pantofli i niewyciągania rzeczy z toreb leżących na podłodze, ale w końcu się udało, a ile było przy tym zabawy, tarmoszenia za uszy, ciągnięcia za ogon i przyjacielskich kuksańców od Taty i Mamy. Na samo wspomnienie tamtych czasów łezka mi się kręci w oku, ach…
Spacery, rzecz jasna, lubiłem i lubię. W czasie spacerów poznałem pana Staszka, który często przesiadywał na ławeczce pod naszym blokiem i zawsze znajdował czas na to, żeby mnie pogłaskać. Moją słabość do spacerów zauważyła też moja rodzina i już w okolicach lata postanowili przygotować mi wspaniałą niespodziankę. Kiedy Zosia wyjechała, Tata zabrał mnie na wycieczkę samochodem. Przepadam za jazdą samochodem. Pamiętam, że jechaliśmy wtedy bardzo, bardzo długo. Po jakimś czasie Tato zatrzymał auto i wysiedliśmy żeby rozprostować kości. Kiedy tylko drzwi się otworzyły wystrzeliłem w pole ile sił w łapach i biegłem tak długo aż zorientowałem się, że nie wiem gdzie jestem, a wysoka trawa nie pomagała w ustaleniu miejsca, z którego przybyłem. Trochę pokręciłem się po okolicy, ale w końcu jestem psem i oczywiście odnalazłem miejsce gdzie wcześniej zatrzymał się samochód jednak nikogo już tam nie było.
- „No tak” – pomyślałem – „Tato czekał i czekał zniecierpliwiony, aż w końcu postanowili poszukać mnie gdzie indziej. Znowu mu przysporzyłem kłopotów. Ta moja niefrasobliwość.”
Byłem zły na siebie. Postanowiłem się jednak nie załamywać i szybko odnalazłem drogę do domu. Z uwagi na dużą odległość jaką pokonaliśmy samochodem, mój powrót trwał kilka dni, a po drodze miałem małą sprawę z samochodem, który trochę mnie uszkodził kiedy beztrosko wtargnąłem na jezdnię. Po tej przygodzie zacząłem kuleć na jedną nogę, ale nic sobie z tego nie robiłem bo jestem psem, który lubi przygody. Myśl, że w domu czeka na mnie rodzina dodawała mi energii i napędzała mnie, a biorąc pod uwagę deficyt jedzenia musiało mi to starczyć.
W końcu, po kilku dniach wędrówki, wróciłem do domu. Pod blokiem znalazł mnie pan Staszek, którego bardzo zaniepokoiło to, że mam kontuzjowaną nogę. Od razu odprowadził mnie do Taty i Mamy, którym skoczyłem w ramiona przy powitaniu, a zaraz potem pobiegłem do swojej miski, której jednak nie było tam gdzie zawsze.
- „Oj zgrywusy” – pomyślałem o mojej rodzinie – „Schowali.”
Po tej przygodzie odpoczywałem kilka dni, ale już po tygodniu czułem się na siłach i mogłem dokazywać jak wcześniej. Co prawda, noga trochę jeszcze bolała jednak nie mogłem narzekać. Tata bardzo dbał żebym się nie męczył zbyt mocno i spacery zapewniał mi krótkie. Prawdziwy przyjaciel, wiedział czego mi trzeba.
Wkrótce pojawił się plan kolejnej wycieczki. Tym razem pojechaliśmy z Tatą do lasu. Wysiedliśmy z auta i Tato wziął mnie na spacer. Nauczony poprzednim doświadczeniem, ze względów bezpieczeństwa, założył mi smycz, łebski facet. Szliśmy tak przez jakiś czas kiedy to Tato zatrzymał się i przywiązał mnie do drzewa bo, z całą pewnością, chciał się wysikać, a z takim psiakiem jak ja to nie byłaby łatwa sprawa. Stałem więc tak przywiązany do tego drzewa i widziałem jak Tato się oddala.
- „Ale wstydliwy” – pomyślałem.
Po pewnym czasie zorientowałem się, że Tato nie wraca.
- „Zgubił się” – pomyślałem – „Wcześniej ja, teraz on, ale afera”
Tym razem postanowiłem jednak trochę poczekać żeby nie było sytuacji, w której ja szukam Taty, a Tata mnie w różnych miejscach.
Czekałem całą noc i doszedłem do wniosku, że chyba powinienem powziąć jakąś decyzję bo byłem już dość głodny i spragniony. Postanowiłem przegryźć smycz, co okazało się szalenie trudne. Oprócz tego moje hałasowanie przyciągnęło jakiegoś zwierza. Był to stary, głodny wilk. Na oko dwa razy większy ode mnie. Szybko, skubaniec, przeszedł do ataku. Szarpaliśmy się trochę, ale w końcu dał za wygraną i odszedł. Niestety, ja straciłem oko i miałem nieźle nadgryziony tyłek jednak, moim zdaniem, były to tylko rany powierzchowne. Byłem przekonany, że kiedy wrócę do domu, to z całą pewnością Mama z Tatą mnie opatrzą i otoczą troskliwą opieką.
W końcu udało mi się przegryźć smycz i udałem się w drogę powrotną. Na samą myśl o miękkim kojcu, świeżej wodzie i pysznej karmie biegłem dwa razy szybciej.
Do domu trafiłem pod wieczór i jakimś trafem znowu pod blokiem natknąłem się na Pana Staszka, który odprowadził mnie do Taty i Mamy. Tym razem nie miałem już siły wskakiwać na nich z radości, a tylko poczłapałem do mojego kątka i zapominając o głodzie padłem jak zabity.
Spałem chyba długo ale poczułem się potem dużo lepiej. Bardzo szybko zapomniałem, że nie mam jednego oka, a rana na tyłku jakby mniej bolała. Myślę, że to z powodu bliskości mojej rodziny. Przechadzałem się trochę po mieszkaniu ale nikt nie chciał mnie pogłaskać i nikt do mnie nic nie mówił nie chcąc, to pewne, zakłócać mojego powrotu do zdrowia. Wiedzieli pewnie, że byłem zmęczony i potrzebowałem odpoczynku. Pokręciłem się więc trochę po mieszkaniu i padłem pod stół. Nie przypominam sobie jednak żebym zasnął. Zdaje się, że straciłem przytomność.
Po tym wydarzeniu miałem jakieś przebłyski, że jestem gdzieś wieziony, że leżę gdzieś w koszu i jacyś obcy ludzie kręcą się koło mnie.
Nie wiem ile dokładnie czasu upłynęło ale kiedy się obudziłem nie byłem w domu. Leżałem w wielkiej klatce z kilkoma psami. Miałem zabandażowane ugryzienie na tyłku i chyba coś przykrywało mi oko, które straciłem w walce.
- „Szpital. Jestem w szpitalu” – przyszła mi do głowy myśl – „Ciekawe jak długo?”
Na to pytanie nie znałem odpowiedzi, a inne psy nie umiały mi jej udzielić. Zresztą to byli smutni wariaci.
Czułem się dobrze. Po kilku dniach byłem już zdolny do tego, żeby powrócić do Mamy, Taty i małej Zosi jednak nikt mnie nie odbierał. Domniemywałem, że nastąpił jakiś szatański zbieg okoliczności i moja rodzina nie mogła mnie odnaleźć.
- „Pewnie siedzą teraz w domy i płaczą, zastanawiając się gdzie jestem.”
Serce mi się krajało na samą myśl. Wtedy zrodziła się idea ucieczki. Bez planu, po prostu, jeśli nadarzyłaby się okazja to postanowiłem wiać.
Okazja nadarzyła się po dwóch dniach kiedy to ktoś na chwilę zostawił uchylone drzwi klatki. Wymknąłem się i, co dziwniejsze, nikt nic nie zauważył. Bardzo szybko znalazłem sposób na wydostanie się z budynku, a potem to już sprawa była prosta.
Biegłem jak szalony żeby powstrzymać łzy ronione w moim domu. Biegłem niesiony pragnieniem powstrzymania smutku. Byłem już na drodze niedaleko mojego bloku, brakowało mi jeszcze trochę, kiedy to, patrząc w okno swojego mieszkania, wpakowałem się pod koła nadjeżdżającego samochodu. Usłyszałem gruchniecie kości i poczułem ból kiedy samochód przejechał po mnie. Kierowca nawet nie zauważył, że na mnie najechał bo nie zatrzymał się. Nie miałem jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Szybko ustaliłem, że nie mogę ruszać tylnymi łapami, ale przód nadal działał. Ciągnąłem swoje ciało jak najszybciej się dało żeby tylko dostać się do Mamy, Taty i małej Zosi. Cieszyło mnie, że nastała już noc bo po ulicach nikt się nie kręcił, a więc mogłem spokojnie czołgać się do domu.
Upłynęło trochę czasu kiedy to doczołgałem się do drzwi mojego mieszkania. Zacząłem drapać i drapać i drapać. Czekając aż ktoś otworzy martwiłem się też, że będzie afera bo za mną ciągnął się dosyć długi, czerwony ślad, wiecie, trochę krwawiłem po tym wypadku. Kiedy tak leżałem pod drzwiami poczułem, że opuszczają mnie siły i pamiętam tylko, że otworzyły się drzwi i zobaczyłem Tatę, który bardzo szybko drzwi zamknął mówiąc coś do Mamy. Pewnie chciał Zosi zrobić niespodziankę, chyba tak, nie wiem bo potem straciłem przytomność…
Śnił mi się pierwszy dzień z moja rodziną.
Przed chwilą ocknąłem się u weterynarza. Wiem, że to weterynarz bo już kiedyś u niego byłem. Bardzo sympatyczny człowiek. Michał. Patrzę to na niego, to na Tatę, słucham jak rozmawiają. Cieszę się, że Tato tu jest.
Będę miał chyba jakąś operację bo usłyszałem coś o usypianiu. To dobrze, pośpię sobie, naprawią mnie i będę mógł wrócić do mojej kochanej rodziny, do Taty, Mamy i małej Zosi...".

/Autorem tego opowiadania jest p. Sebastian Bartek (http://rok2013.blog.pl/)/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz