"Fajnie jest być naiwniarą. Albo frajerką. Taką, co za mocno wierzy w
coś, co sobie kiedyś wymyśliła. I co trzyma, i nie puści, i nie odda. I
co ma priorytet, którego nie podkopie nawet (albo zwłaszcza) zdrowy
rozsądek i logiczna argumentacja. Fajnie jest popełniać błędy w afekcie.
Nawet te same. Źle oszacowywać szanse. Porywać się na coś, na co się
porywać nie powinno. Być słabo zorganizowanym z nadzieją, że jakoś się
to wszystko musi udać. Bo przecież jakoś zawsze wszystko się udaje.
Fajnie być takim utopijnym kamikadze przeładowanym ideałami. Nie
obliczać, nie kalkulować. Nie rezygnować z trudnych szans i nie bać
radykalnych zmian. Działać intuicyjnie i impulsywnie. Nie myśleć w ogóle
o skutkach decyzji, tylko robić. Nie przewidywać konsekwencji, tylko
robić. Robić. Robić, skoro się bardzo chce i nie umie się inaczej.
termin ważności
Fajnie mieć takie marzenia, co się bez przerwy na nowo ujawniają i manifestują - zwłaszcza w sytuacjach podbramkowych, które tym marzeniom zwykle podstawiają nogę. I fajnie, jeśli one jednak nie upadną, a jak je zaczniesz temperować, to powrócą ze zdwojoną siłą. Bo są dość uparte. Ale do okołu stu czterdziestu razy sztuka. Bo powracać będą tak przez jakiś czas. I nagle przestaną. Bo nieużywane się psują i skraca im się termin ważności. Przychodzi moment, w którym raz zepchnięte na margines, już nie znajdą drogi powrotnej na powierzchnię. I wtedy jest najgorzej. Najgorzej. Bo jak je tracisz, to mózg i serce się starzeją. Robisz się coraz cięższy, aż w końcu przestajesz się w ogóle ruszać. I stajesz w miejscu. Albo chodzisz w kółko, ale i tak donikąd nie dojdziesz, bo chodzenie w kółko to chodzenie na około i na okrągło, dwa w jednym. Zaczyna ci wystarczać, nie trzeba ci więcej. Zaczynasz bilans zysków oraz strat. Co warto, co się nie opłaca. Przekonywać się. Manipulować. I się nie ruszasz. No, masz robaki w swoich marzeniach.
A przecież fajnie, jak się jeszcze chce. Jak się chłonie i się nie pozwala skostnieć swojemu emocjonalno-światopoglądowemu szkieletowi. Jak się nie zamiera w bezruchu tylko po to, żeby było wygodnie. Jak się nie jest tak do końca dorosłym, ale się sobie pozwala na niesubordynację i myślowy eksces. Cały świat głupio gada o tym, że starych drzew się nie przesadza. No, nie wiem. Ponoć już się da. Jest taka specjalna maszyna, co bierze drzewa w makroszczypce, wyciąga z ziemi razem z korzeniami i przenosi w jakieś nowe i fajniejsze miejsce. I nic nikomu złego się nie dzieje. Ale to trudne. Takie przesadzanie. Bo łatwiej się nie ruszać, niż się ruszać. No przecież.
pierwsze oznaki starzenia
Trudno chyba zauważyć takie pierwsze oznaki starzenia. Łatwo je wytropić na powierzchni ciała, ale kogo to obchodzi. Trudniej zauważyć, jak starzeje ci się język i zastyga w samoubezpieczających się formułach pozbawionych stylu i idiomów. Jak ci obumiera wyobraźnia, bo używasz jej oszczędnie i niechętnie. Jak znikają ci pragnienia z horyzontu, bo się zadowalasz lokalnym minimum. Jak przestajesz być już spontaniczny. Jak zaczynasz sam się zdradzać i amortyzujesz sobie te kolejne zdrady mantrą na temat znikomych korzyści i wysokiego stopnia ryzyka.
Bang! Bang! Trudno zauważyć, ale jeszcze można w miarę
bezboleśnie znieść. Słabo robi się dopiero wtedy, kiedy zdasz już sobie sprawę z tego, że się samooszukujesz i że rezygnujesz z tego, co było przecież kiedyś twoją autodefinicją, którą się stawiało koło siebie zaraz po myślniku. No. Wtedy masz ochotę się położyć oraz umrzeć. Upst.
Wiem, że idealizowanie świata to choroba. Wiem, co mi zrobiły filmy z niedzielnego pasma od Disneya, brazylijskie telenowele i amerykańskie seriale, ale i tak bym je cofnęła do początku i obejrzała jeszcze sto pięćdziesiąt razy. I, i tak chciałabym tak samo jak ich bohaterki. Tak samo, czyli tak jak sobie wymyśliłam jeszcze w nastoletniej epoce burzy i naporu: chciałabym mieć taką emocjonalną bezkompromisowość z Brazylii i amerykańską wiarę w prywatną utopię. I dużo zabawek. I wiem, że w tym wszystkim jest za dużo różu, że to jest kanciaste i mało wiarygodne. Że wywołuje nadprodukcję marzeń i niesie ze sobą terror wiecznie powracającego happy endu. Ale mimo wszystko stanowi też dość wysmakowany dramaturgicznie fantazmat pełen romantycznych zajść z gatunku hard-core-emo. I tak sobie myślę, że te wszystkie utopie były jednak fajne. Bo to był test jednokrotnego wyboru - tam się wiedziało, czego się chce i o co się walczy, a tu się często nie wie i się ciągle zastanawia. I często się przegapia. Bo się puszcza ryzykowne momenty jakoś bokiem, udaje się, że się ich nie widzi i łatwo się z nich rezygnuje. Bo dużo łatwiej i bezpieczniej jest umościć się w tym, co znane i wygodne. Dużo trudniej rzucić się na głęboką wodę, oswajać to, co na razie nieznane i zaryzykować, że nie będzie już powrotu do tego miejsca, które już się oswoiło. No, jak się boisz, to tracisz. I starzeje ci się mózg i serce. No, wiem. I przestajesz się ruszać. A jak się nie ruszasz, to stoisz w miejscu. Też wiem. I jesteś coraz bardziej robaczywy i psujesz się od środka. I wszystko dookoła cię omija. Wiem. Wiem. I wiem. I mogę sobie tylko spekulować, co by było gdyby. I jeszcze jak by było. Oraz z kim i gdzie.
Tego nie wiem".
/Anka Herbut - Coraz bardziej robaczywy/
termin ważności
Fajnie mieć takie marzenia, co się bez przerwy na nowo ujawniają i manifestują - zwłaszcza w sytuacjach podbramkowych, które tym marzeniom zwykle podstawiają nogę. I fajnie, jeśli one jednak nie upadną, a jak je zaczniesz temperować, to powrócą ze zdwojoną siłą. Bo są dość uparte. Ale do okołu stu czterdziestu razy sztuka. Bo powracać będą tak przez jakiś czas. I nagle przestaną. Bo nieużywane się psują i skraca im się termin ważności. Przychodzi moment, w którym raz zepchnięte na margines, już nie znajdą drogi powrotnej na powierzchnię. I wtedy jest najgorzej. Najgorzej. Bo jak je tracisz, to mózg i serce się starzeją. Robisz się coraz cięższy, aż w końcu przestajesz się w ogóle ruszać. I stajesz w miejscu. Albo chodzisz w kółko, ale i tak donikąd nie dojdziesz, bo chodzenie w kółko to chodzenie na około i na okrągło, dwa w jednym. Zaczyna ci wystarczać, nie trzeba ci więcej. Zaczynasz bilans zysków oraz strat. Co warto, co się nie opłaca. Przekonywać się. Manipulować. I się nie ruszasz. No, masz robaki w swoich marzeniach.
A przecież fajnie, jak się jeszcze chce. Jak się chłonie i się nie pozwala skostnieć swojemu emocjonalno-światopoglądowemu szkieletowi. Jak się nie zamiera w bezruchu tylko po to, żeby było wygodnie. Jak się nie jest tak do końca dorosłym, ale się sobie pozwala na niesubordynację i myślowy eksces. Cały świat głupio gada o tym, że starych drzew się nie przesadza. No, nie wiem. Ponoć już się da. Jest taka specjalna maszyna, co bierze drzewa w makroszczypce, wyciąga z ziemi razem z korzeniami i przenosi w jakieś nowe i fajniejsze miejsce. I nic nikomu złego się nie dzieje. Ale to trudne. Takie przesadzanie. Bo łatwiej się nie ruszać, niż się ruszać. No przecież.
pierwsze oznaki starzenia
Trudno chyba zauważyć takie pierwsze oznaki starzenia. Łatwo je wytropić na powierzchni ciała, ale kogo to obchodzi. Trudniej zauważyć, jak starzeje ci się język i zastyga w samoubezpieczających się formułach pozbawionych stylu i idiomów. Jak ci obumiera wyobraźnia, bo używasz jej oszczędnie i niechętnie. Jak znikają ci pragnienia z horyzontu, bo się zadowalasz lokalnym minimum. Jak przestajesz być już spontaniczny. Jak zaczynasz sam się zdradzać i amortyzujesz sobie te kolejne zdrady mantrą na temat znikomych korzyści i wysokiego stopnia ryzyka.
Bang! Bang! Trudno zauważyć, ale jeszcze można w miarę
bezboleśnie znieść. Słabo robi się dopiero wtedy, kiedy zdasz już sobie sprawę z tego, że się samooszukujesz i że rezygnujesz z tego, co było przecież kiedyś twoją autodefinicją, którą się stawiało koło siebie zaraz po myślniku. No. Wtedy masz ochotę się położyć oraz umrzeć. Upst.
Wiem, że idealizowanie świata to choroba. Wiem, co mi zrobiły filmy z niedzielnego pasma od Disneya, brazylijskie telenowele i amerykańskie seriale, ale i tak bym je cofnęła do początku i obejrzała jeszcze sto pięćdziesiąt razy. I, i tak chciałabym tak samo jak ich bohaterki. Tak samo, czyli tak jak sobie wymyśliłam jeszcze w nastoletniej epoce burzy i naporu: chciałabym mieć taką emocjonalną bezkompromisowość z Brazylii i amerykańską wiarę w prywatną utopię. I dużo zabawek. I wiem, że w tym wszystkim jest za dużo różu, że to jest kanciaste i mało wiarygodne. Że wywołuje nadprodukcję marzeń i niesie ze sobą terror wiecznie powracającego happy endu. Ale mimo wszystko stanowi też dość wysmakowany dramaturgicznie fantazmat pełen romantycznych zajść z gatunku hard-core-emo. I tak sobie myślę, że te wszystkie utopie były jednak fajne. Bo to był test jednokrotnego wyboru - tam się wiedziało, czego się chce i o co się walczy, a tu się często nie wie i się ciągle zastanawia. I często się przegapia. Bo się puszcza ryzykowne momenty jakoś bokiem, udaje się, że się ich nie widzi i łatwo się z nich rezygnuje. Bo dużo łatwiej i bezpieczniej jest umościć się w tym, co znane i wygodne. Dużo trudniej rzucić się na głęboką wodę, oswajać to, co na razie nieznane i zaryzykować, że nie będzie już powrotu do tego miejsca, które już się oswoiło. No, jak się boisz, to tracisz. I starzeje ci się mózg i serce. No, wiem. I przestajesz się ruszać. A jak się nie ruszasz, to stoisz w miejscu. Też wiem. I jesteś coraz bardziej robaczywy i psujesz się od środka. I wszystko dookoła cię omija. Wiem. Wiem. I wiem. I mogę sobie tylko spekulować, co by było gdyby. I jeszcze jak by było. Oraz z kim i gdzie.
Tego nie wiem".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz