"Jestem w robocie, gdy dzwoni do mnie mój M i tym samym natychmiast
wiem, że stało się coś poważnego, bo M doskonale wie, że odbieranie
telefonu, gdy jestem w pracy, jest
szalenie skomplikowane, bo ja muszę wyjść z biura, żeby to zrobić, a to
oznacza pokonanie piechotą jakiegoś zawrotnego dystansu 30 metrów i to
niby spoko, zawsze to sobie człowiek coś do endomondo wpisze, ale akurat
dzisiaj było szalenie skomplikowane, bo porzuciłam luksus chodzenia na
rzecz jeżdżenia wszędzie na obrotowym krześle, bo dzień wcześniej Ewa
Chodakowska znowu próbowała przekonać mnie, że moje ciało może więcej
niż mój umysł i znowu okazało się, że nie.
No ale dobra, jadę. Jadę, no bo wiem, że to coś ważnego i gdy odbieram,
to okazuje się, że to rzeczywiście sprawa pilna, priorytetowa, żeby nie
rzec, że nie cierpiąca zwłoki, a to jest taki żart językowy i on jest
śmieszny, bo właśnie zaraz będzie o zwłokach, albowiem M informuje
mnie:
A następnie, jak już opadł ze mnie pierwszy stres związany z tą dramatyczną wiadomością, uściślił:
- DWA RAZY....
No i mi opowiada: że ja cztery dni temu otworzyłam okno i jak ja
otworzyłam to okno, to on od razu wiedział, że to nie jest dobry pomysł,
go jakby od razu od otwarcia tego okna zalało takie tsunami złego
poczucia, taki huragan osłabienia wstrząsnął jego organizmem, ale wtedy
jeszcze jakoś się trzymał, jest wszak bardzo dzielny, jeszcze powtarzał
sobie: "och, no trudno, wiele osób przede mną przeżyło tyfus skrzyżowany
z cholerą, to i ja przeżyję", ale dzisiaj jak wstał, dzisiaj jak wstał
rano, to go tak w gardle zaczęło drapać, khe khe, tak go drapać, khe
khe, w gardle, a zatoki to on ma teraz wielkości awokado, a ja go pytam,
że wielkości czego, a on mówi, że wielkości awokado, a ja mu mówię, że
on przecież nie ma pojęcia jak wygląda awokado, a on mówi, że wie, że
już się nauczył, że awokado to taka gruszka z cellulitem i ja wtedy
sobie myślę, że w sumie to ja bym już wolała, żeby on nie wiedział, co
to jest awokado, a już na pewno co to cellulit. I ja się go jeszcze
pytam, czy mierzył sobie temperaturę, a on mi na to mówi, że nie, nie
mierzył, bo nigdzie nie mógł znaleźć termometru do pieca dyfuzyjnego, bo
taki zwykły, rtęciowy, to ma niewystarczającą skalę na to, co się
dzieje w tej chwili w jego ciele, w całym M się dzieje, jakby on
teraz stanął obok lodowca, jakby on stanął obok lodowca - tłumaczy mi -
to by się wszystkie pingwiny na tym świecie potopiły.
Mój boże,
ten pogrom pingwinów to mi przemówił do wyobraźni, z tym to nie ma co
dyskutować, nie ma co chojrakować, więc ja M pytam, czy w takim
razie mogę mu jakoś pomóc w tych trudnych dla niego chwilach, może do
apteki pójdę, kupię wszystkie dostępne leki na cholerę, tyfus i - na
wszelki wypadek - dur brzuszny, albo do sklepu zajdę coś smacznego mu
kupić, wszak i tak muszę tam wstąpić po wieniec pogrzebowy i znicze, a M na to milczy, długo milczy, myśli.....
- Khe khe - dodaje nieśmiało po paru chwilach ciszy, najpewniej bym nie umarła z przerażenia, że wydał już ostatnie tchnienie, następnie wraca do myślenia.
- No, M? - zachęcam - czy jest coś, co by ci pomogło?
- Jedna rzecz jest... - mówi cicho, słabo, widać, że z trudem łapie głoski, wycieńczony chorobą - jedna rzecz...................
...czy mogłabyś wrócić dziś wcześniej do domu i mnie pożałować...?
P.S.
Pozdrawiam Wszystkich kochanych M :)
.....i tylko mi pingwinów żal....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz